Gazeta Finansowa
23/01/2015Ewa Minge na Giełdzie Papierów Wartościowych w Warszawie
19/03/2015Miesięcznik Sukces
Jest pani bardziej projektantką czy przedsiębiorcą?
Całe życie czułam się bardziej przedsiębiorca niż projektantką. Samymi zdolnościami plastycznymi nie doszłabym tu, gdzie jestem. Żeby osiągnąć sukces, talent nie wystarczy, a już na pewno nie sam talent artystyczny.
Jak to się stało, że pani firma, Eva Minge Design, jest spółką zależną notowanej na NewConnect spółki Esotiq & Henderson?
Esotiq & Henderson ma 51 proc. udziałów w mojej firmie. Cztery lata temu zgłosił się do mnie fundusz inwestycyjny z USA, który chciał zainwestować w moją markę i rozwinąć ją na rynku amerykańskim. Ich propozycja opiewała na 150 mln dolarów. Obawiałam się takiego obrotu spraw. Choć w tym układzie miałam w dalszym ciągu odpowiadać w całości za cześć produktową biznesu, czułam, że z czasem, w mojej własnej firmie mogę się stać tylko figurantką. Utraciłabym faktyczną kontrolę nad czymś, co zbudowałam sama, od podstaw. Współpracowałam wtedy z Esotiq & Henderson przy projektowaniu linii bielizny, a że bardzo dobrze się dogadywaliśmy, wspólnie wpadliśmy na pomysł, żeby markę Eva Minge (w marce „w” zastąpiłam „v”, żeby za granicą czytano moje imię zgodnie z jego polskim brzmieniem) rozwijać razem. I tak od ponad dwóch lat EVA MINGE DESIGN jest częścią grupy Esotiq & Henderson.
Wspólnie postanowiliśmy otworzyć show-room w Mediolanie. To tam agenci sprzedający naszą pierwszą markę Eva Minge na całym świecie, poznają moją kolekcję. To był dobry krok, teraz marka jest dostępna w 120 salonach typu multibrand (sprzedających kolekcje różnych projektantów), połowa z nich jest w samych Włoszech. W 2015 r. chcemy tę liczbę podwoić. Jednocześnie, od roku, pracujemy z Esotiq & Henderson nad stworzeniem marki sieciowej, dostępnej dla szerokiej grupy odbiorców. Eva Minge to pierwsza linia, o silnym charakterze i niewielkiej, sygnowanej produkcji. Z drugiej strony powstanie nowa, druga linia o szerszym zasięgu.
Jak się nazywa, kiedy ruszy sprzedaż?
Kolekcja jest już gotowa. Od początku marca pojawi się w 25 pierwszych salonach w Polsce i w internecie. Nie mogę podać pełnej nazwy, ale „Eva Minge” w niej jest. Pierwsza linia będzie się rozwijała głównie na świecie, w Polsce planujemy otworzyć jeden salon.
Czym ta „sieciówka” będzie się różniła np. od Zary?
Będzie przenosiła trendy ze światowych wybiegów do szaf klientów poszukujących modowego produktu za rozsądną cenę. W mojej głównej marce pracuję w tej chwili nad kolekcją jesień-zima 2015/2016 i przymierzam się do wiosna-lato 2016, te trendy będą wyraźnie zaakcentowane również w ubraniach i akcesoriach sprzedawanych pod drugą marką. Klient sięgając po nią będzie miał świadomość, że wybiera markę modową, produkt świetnie osadzony jeżeli chodzi o gatunek, konstrukcję, tkaninę. Ten młody brand ma się bardzo dynamicznie rozwijać również pod względem sieci sprzedaży. Ma być dostępny w mniejszych miejscowościach. Dobrze wiem o czym mówię, bo w Polsce mieszkam w Zielonej Górze. Chcemy wyjść do klienta i być blisko niego.
Esotiq planuje w tym roku przenieść się z NewConnect na główny rynek GPW, rozumiem, ze ma to związek z uruchomieniem nowej marki?
Nasze wejście na giełdę nie jest przypadkowe. Chcemy uzyskać pieniądze na dalszy rozwój obu brandów.
Ile pieniędzy chcecie pozyskać z giełdy?
Dużo (śmiech). Dopóki prospekt emisyjny czeka na akceptacje Komisji Nadzoru Finansowego, dopóty nie mogę tego zdradzić. Ale mamy dużo do zaoferowania. Moda jest bardzo dochodowym biznesem, to jest rynek, w którym szerokość gamy produktowej, a wraz z nią rynek zbytu, są praktycznie nieograniczone – sukienki, okulary, farby, wanny, porcelana – to wszystko funkcjonuje pod moją marką. Nie jesteśmy debiutantami, mamy już kilkanaście lat doświadczenia ze sprzedażą tej pierwszej, luksusowej marki na rynkach światowych.
Co to za doświadczenia?
Kolekcja musi być tak zbudowana, żeby na czterech różnych kontynentach klienci znaleźli coś dla siebie. Mamy np. wielu klientów na Sycylii – tkaniny kolekcji letnich trafiających na tę wyspę muszą być z innych materiałów i w innych kolorach niż te przeznaczone na północne rynki. To wszystko trzeba uwzględnić na etapie projektowania kolekcji kontraktacyjnej – wzory rozchodzą się po całym świecie, agenci zbierają zamówienia, one wracają do nas, musimy to wszystko zliczyć, sami zamówić kilometry tkanin, dodatków. To wszystko mamy w małym palcu. Podobnie jak międzynarodowe kontakty. To ważne z perspektywy inwestorów giełdowych. Oni muszą wiedzieć, że spółka-córka Esotiqa to nie jest start-up. Polska zupełnie nie kojarzy się w modą, a mimo to mnie się udało, na całym świecie. Jestem dowodem na to, że inwestycja w naszą markę to dobra decyzja.
A propos kontaktów. Za granicą marka Eva Minge cieszy się chyba lepszą prasą niż w Polsce. Dlaczego?
To prawda, moje pokazy mody w Rzymie, Paryżu, Nowym Jorku, obecność na targach w Dusseldorfie czy w Moskwie, wywoływały znacznie większe zainteresowanie cudzoziemców niż rodaków. Francuski magazyn „Be” wymienił moją kolekcję obok Diora, Chanela i Elie Saaba wśród najlepszy kolekcji haute cuture. „Washington Life Magazine” pisał o Eva Minge, jako o odkryciu sezonu, moje kolekcje były pokazywane we włoskim wydaniu „Vogue’a”, „Harper’s Bazaar” i innych magazynów. Mogłabym długo wymieniać. Tymczasem media modowe w Polsce nie są mną zainteresowane. Być może dlatego, że sukces nie ma dobrej prasy. Gdybym chciała być bardziej obecna w świadomości polskich dziennikarzy modowych musiałabym na działania PR poświęcać tyle czasu, że pod względem biznesowym nie byłabym nawet w połowie drogi, którą przeszłam. Zawsze wolne wieczory wolałam spędzić w domu z dziećmi niż imprezować na eventach. A brukowce – wiadomo. Każdy mój pokaz mody, czy moje publiczne wystąpienie traktują jako okazję do analizowania mojego wyglądu. Przez cały okres budowania mojej marki nie przywiązywałam do tego większej wagi. To publikacje w prasie zagranicznej i bilans są dla mnie najważniejsze. Jak widać moi klienci na całym świecie niespecjalnie przejmują się tym co piszą brukowce nad Wisłą, albo czego nie piszą poważni dziennikarze.
W takim razie wróćmy do interesów. Pierwsza marka – światowa, druga – sieciowa, na razie w Polsce. Gdzie się odbywa produkcja tych kolekcji?
W Polsce. Bardzo dbamy o to, żeby to był produkt europejski, dobrze wykonany. Mamy swoją fabrykę i wzorcownie w maleńkiej miejscowości Pszczew, założyłam ja 20 lat temu. Współpracujemy również z zewnętrznymi producentami w kraju, w zależności od tego czy musimy wyprodukować kilkanaście, kilkadziesiąt czy kilkaset tysięcy sztuk jednego ubrania. Nie planujemy tego zmienić w przypadku podstawowej marki – jej produkcja pozostanie w Polsce. Jeżeli chodzi o tę drugą, młodzą i tańszą, musimy się wspomagać rynkiem azjatyckim. Prawa ekonomii. Jeżeli chcemy konkurować z zagranicznymi sieciówkami, musimy się ściągać na ich zasadach.
Zagraniczne fundusze private equity dały sobie spokój?
Amerykanie znowu się odezwali, ale na pewno niczego nie będziemy sprzedawać. Zaproponowali nam ciekawą strukturę przeniesienia Eva Minge na rynek amerykański, bez nabywania udziałów w przedsiębiorstwie. Przez te parę lat przyglądali się rozwojowi mojej marki i przeprowadzili badania rynku amerykańskiego, z których wynika, że mogłaby się tam stać jedną z wiodących na rynku odzieżowym. Obecnie prowadzimy rozmowy, żeby według ich pomysłu, wprowadzić markę do USA.
Czy po 25 latach wciąż wszystko projektuje pani sama?
Przy pierwszej marce – oczywiście. Przy drugiej będę nadzorowała pracę kilku młodych, zdolnych polskich projektantów.
Jak to się zaczęło? Lubiła pani rysować ubrania?
Zawsze chciałam być projektantką, ale w głębokiej komunie – mam 48 lat – takie marzenia zakrawały o szaleństwo. Rodzice chcieli, żebym została lekarzem, na szczęście dla polskiej medycyny na studia się nie dostałam. Pracowałam więc osiem miesięcy w szpitalu, żeby zapracować na tzw. punkty, które miały ułatwić dostanie się na uczelnię za drugim podejściem. Pracując w tym szpitalu doszłam jednak do wniosku, że nigdy się nie odnajdę w polskiej służbie zdrowia – w systemie z gruntu nieprzyjaznym pacjentowi. Poszłam więc na kulturoznawstwo i zaczęłam dorabiać pracując w galerii sztuki. Robiłam sobie wtedy sama jedwabne bluzki, które własnoręcznie malowałam, powstawały z tego tzw. batiki. Klienci galerii byli bardziej zainteresowani tymi moimi bluzkami, niż obrazami na sprzedaż. Postanowiłam założyć działalność, na tym etapie bardzo pomógł mi tata. Malowałam na jedwabiu farbami, krawcowa zszywała te bluzki i tak to się wszystko zaczęło. Okazało się, że z tych moich batików, które w międzyczasie rozwinęły się również w inne części garderoby, miałam więcej pieniędzy niż cała rodzina i znajomi razem wzięci. W trakcie studiów zaczęłam zatrudniać pierwszych pracowników, wyjechałam z Poznania do Pszczewa, gdzie w piwnicy mojego domu rozkręciłam firmę na całego. Tak to się wszystko zaczęło.
Z piwnicy w Pszczewie na Schody Hiszpańskie jeszcze długa droga.
Miałam świadomość, ze pomaga mi koniunktura. W tamtych czasach, cokolwiek się wyprodukowało, rozchodziło się na pniu. Kolejki pod moją siedzibą ustawiały się od czwartku, a sprzedaż prowadziliśmy w sobotę. Czułam, że rynek się w pewnym momencie przesyci, a wtedy wywróci się większość garażowych firm. Kiedy zaczęłam eksportować ubrania do USA, Niemiec, Rosji, Izraela, do światowego, wymagającego klienta, doszłam do wniosku, że czas na budowanie silnej rozpoznawalnej marki. Najpierw w Polsce, później na świecie. Czułam, że łatwiej stworzyć ekskluzywny brand o unikatowym DNA, a dopiero później pójść w kolekcje masowe, niż odwrotnie – z sieciówki dostać się na wybieg. Dość szybko opuściłam Polskę, gdzie byłam krytykowana za moją odmienność.
Nie znalazła Pani zrozumienia w Polsce?
Dziennikarze modowi nie mogli mnie zaszufladkować, znaleźć inspiracji ze znanych marek w moich kolekcjach. To, co było zaletą na rynku międzynarodowym, czyli unikatowość, w Polsce okazało się przeszkodą. Nie mogli mnie wsadzić do szufladki z napisem „polski Roberto Cavalii”, „polski Gianni Versace”. Ktoś kocha Versacego, ktoś inny powie, że to kicz. Silna modowa marka nie jest dla wszystkich – jedni ją będą uwielbiać, inni niekoniecznie. Ta odmienność, którą kupowali moi klienci, została kupiona również przez środowisko modowe na świecie. We Włoszech byłam za tę odmienność gloryfikowana. Dostałam na przykład propozycję bycia drugim głównym projektantem w jednym z najbardziej znanych włoskich domów mody. Nie mogę powiedzieć w którym, bo propozycja była tak skonstruowana, że w razie odmowy niedoszły pracodawca miał pozostać anonimowy. Odmówiłam bo mój starszy syn dorastał. Na tyle szumnie, że chciałam przy nim być. Postawiłam na dzieci (mam dwóch synów) czego oczywiście nie żałuję.
Co dokładnie sprawiło, że zaczęła być Pani szeroko rozpoznawalna? Kiedy to nastąpiło?
To nie było tak, że stała się rozpoznawalna na świecie rosła z dnia na dzień. Był to proces, owszem, dość szybki, ale trwał kilka sezonów. Zaczęło się przed 13 laty. Dostałam zaproszenie do Włoch na Alta Roma. Później był Paryż. Włoski tydzień mody zwrócił na mnie uwagę międzynarodowych mediów, a Paryski mocno to podbił.
Chciałam najpierw pokazać produkt od strony wybiegu, sprawdzić jego trafność na danym rynku i tym samym zainteresować kupców oraz międzynarodowe gwiazdy. Brand najlepiej pokazuje się na „marce”. Przykład? Cheryl Cole w mojej sukni na 50-leciu królowej Elżbiety zrobiła więcej dla marki EM niż seria pokazów. Tym bardziej, że sama tę suknię wybrała.
Pokazy to rodzaj testu dla produktu i budowanie apetytu rynku na ten produkt. Szkoły są dwie – najpierw produkt na półkach, później PR lub odwrotnie. Oczywiście doskonałym sposobem jest równoległy start sprzedaży, wsparty kampanią reklamową i pokazami, które są jej częścią.
Musiał to być proces, bo 13 lat temu nie mogłam sobie pozwolić, by pójść bardzo szeroko. Inwestowałam w pieniądze zarobione przez firmę i musiałam to zrobić mądrze, by jej nie pogrążyć. Biznes modowy był nie tylko realizacją marzeń. Był także jedynym źródłem utrzymania całej mojej rodziny. Nie było mowy o kaprysie, czy fantazji ułańskiej. Biznes musiał być bezpieczny.
Mimo kariery na Zachodzie Pani związki z Polską nadal są bardzo silne. Co Panią tu trzyma?
Gdyby nie przyjaciele wokół mnie i najbliższa rodzina nie miałabym często siły na tyle lat wspinaczki. Samotność bez zaplecza pozytywnych emocji i zwartej „armii” gotowej do każdego boju o każdej porze nie ma szans na stabilny, bezpieczny sukces na tak szerokim polu.
Gdyby miała pani wskazać tylko jeden, najważniejszy czynnik odniesionego sukcesu, co by to było?
Ludzie. Możemy sobie teraz rozmawiać o moim sukcesie, ale gdyby nie to, że 20 lat temu, panie, które zatrudniałam w Pszczewie przychodziły do pracy w niedzielę i czasami siedziały do czwartej rano, nie byłabym tu gdzie jestem.
Nie odcięłam się od Polski z kilku powodów. Wierzę w ten kraj i jego potencjał. Mam dług właśnie wobec ludzi. Byli ze mną od początku i takiej ekipy jak w moim małym Pszczewie nie ma nigdzie na świecie. Zaufanie i lojalność w czasach agresywnego biznesu pozbawionego wartości etycznych i moralnych to unikat. Ja mam taki skarb tu w Polsce.